Meanwhile in Belfast...


Murale - Ten (unionistyczny)  zdobi dom na konću mojej ulicy.
Historia Belfastu pokazuje, że nie tylko fabuła Incepcji czy fenomen popularności Natalii Siwiec mogą być trudne do zrozumienia. Warszawa została całkowicie zburzona w czasie II wojny światowej, Brisbane jest regularnie nawiedzane przez klęski żywiołowe (patrz poprzedni post) a Barcelona i Nowy Jork mają swoje piosenki, jednak żadne z tych miast nie może "poszczycić" się trzydziestoletnią wojną domową, w której stronami byliby zwaśnieni mieszkańcy miasta. The Troubles ("Kłopoty"), bo o nich mowa, trwały w Belfaście i całej Irlandii Północnej od 1969 do 1998r. i pochłonęły 3,526 żyć. Trudno w skrócie opisać genezę tego konfliktu, gdyż jest on tylko jednym małym epizodem w odwiecznym zdaje się sporze między Irlandczykami (zwanymi również: katolikami, autochtonami, republikanami, nacjonalistami) a Imperium Brytyjskim (protestantami, najeźdzcami, unionistami). O codzienności życia w Belfaście w czasie kiedy The Troubles osiągnęły swoje krwawe apogeum dużo mówi ten krótki wyciąg z kroniki filmowej.

Republikański mural z Falls Road
"Kłopoty" skończyły się podpisaniem porozumieia wielkopiątkowego (Good Friday Agreement) 10 kwietnia 1998r., w którym obie walczące strony zobowiązały się do zawieszenia broni i współpracy. Od tego momentu minęło 14 lat a Belfast ciągle jest miejscem, w którym partykularyzmy i sekciarstwo są na porządku dziennym. Najlepiej oddającym  nastrój podskórnego napięcia dniem jest 12 lipca, czyli rocznica Bitwy nad Boyne (Battle of the Boyne), w której Wilhelm III Orański (protestant, pretendent do tronu angielskiego) pokonał Jakuba II Stuarta (katolika, również pretendenta). Symbolikę tego zwycięstwa wykorzystują rok w rok oranżyści, czyli radykalni protestanci-unioniści, by buńczucznie przemaszerować ze swoimi orkiestrami przez dzielnice katolickie, co z kolei rok w rok kończy się zamieszkami, bo oczywiście katolicy organizują swoje kontr-marsze z kontr-orkiestrami...lub tylko kamieniami w rękach. Dla osoby z zewnątrz, takiej jak ja,  cała sytuacja jest dosyć tragi-komiczna, bo gdyby usunąć cały kontekst kulturowy to wygląda to tak jakby grupa kiboli obrzucała kamieniami marszową orkiestrę harcerską za dość mierny występ. No ale to nie jedyne atrakcje związane z tym dniem, w wigilię święta organizowane są bonfires czyli coś a la nasze sobótkowe ogniska, nawet nastrój ludycznej zabawy jest podobny, co je różni jednak to użyte surowce...głównym paliwem są w Belfaście europalety, stare meble i opony co dość ujemnie wpływa na atrakcyjność całego zajścia. Żywiczne aromaty drewna i pieczonych kiełbasek, które od dzieciństwa kojarzą mi się z ogniskiem zastąpione są tu smrodem palonej gumy i czarnym dymem. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem taki olbrzymi stos europalet z napisem IRA i flagami Irlandii na szczycie, w protestanckiej części Belfastu, pomyślałem: "jak miło, zdaje się, że to jakieś przedsięwzięcie obu społeczności na rzecz pokoju i zrozumienia", dopiero kiedy wieczorem zobaczyłem jak cała konstrukcja - podlana benzyną - hajcuje się przy ochoczych wiwatach gawiedzi, zrozumiałem że pokojowych intencji w całym zajściu raczej nie było. 
Marsze i ogniska (fot. Tomasz Wiśniewski)
Mały stos, duża radość - duży stos, wielka radość.
Przez pierwsze dwa lata w Belfaście z entuzjazmem dziecka, próbowałem poznać loklane zwyczaje, a obchody 12 lipca były jednym z nich. Kiedy zrozumiałem, że jest to tylko pretekst do zadymy i obalenia kilku browców przy dużym, acz mało ekologicznym ognisku, obrałem kurs na opcję mądrzejszej - zdaje się - mniejszości mieszkańców Belfastu i zacząłem praktykować inny zwyczaj...wykorzystanie długiego weekendu jako pretekstu do wyjazdu za miasto...


cdn...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Plagi australijskie - update

Kup pan cegłę...

Brudne giry