Polska, kraj dziwów...
Christine - tu nie za bardzo wie co zrobić z polską kiełbasą. |
pieniądze na talerzyku
Sklep osiedlowy, poranne zakupy, Christine zauważyła panią sklepową rzucającą od niechcenia drobne na talerzyk:
- Why do people put money on this weird plate?
- ...yyy, it's more hygienic this way? - bardziej zapytałem niż stwierdziłem.
- Surely if there's any bacteria it will be as much on hands and plate as on coins. - słusznie zripostowała Christine
- Oh look, what a lovely tomatoes... - desperacko zmieniłem temat i uciekłem na dział warzywny...
Tym razem spasowała, a w domu po konsultacjach z wujkiem Google i ciocią Wikipedią doszedłem do wniosku, że bilonownice (tak się nazywają te talerzyki) to po prostu kolejna, nachalna forma reklamy. Christine jeszcze kilka razy z uporem maniaka próbowała wciskać ludziom pieniądze do rąk, wzbudzając konsternację i niezborne ruchy rąk pań za ladą, po czym się szczęśliwie zasymilowała.
kranówa
Mało kto w Polsce pije wodę z kranu, podczas gdy w UK (i podobno w każdym innym rozwiniętym kraju) nikt w zasadzie nie kupuje wody butelkowej, zresztą odzwierciedlone jest to ubóstwem w wyborze wód w sklepach - są jej może 3 rodzaje (z wariantami gaz/niegaz.). Kranówa w domu, w restauracji czy pubie to w Wielkiej Brytanii norma. Szybko więc pojawiło się pytanie dlaczego nie piję wody z kranu...i znowu się zaczęło racjonalizowanie oczywistości...no bo u nas w Polsce to bakterie, chlor, szczury, glony w rurach, kał i dżuma, więc tu pewnie to samo. Okazało się, że każde z tych oszczerstw upadło po konfrontacji z oficjalnymi danymi z tutejszego sanepidu. Jakość wody jest monitorowana codziennie, na każdym odcinku jej uzdatniania i dystrybucji, a w procesie dezynfekcji nie używa się chloru tylko ozonu. Tak samo jest oczywiście w Polsce bo UE wymusiła na nas te same standardy, nie zmienia to jednak faktu, że ciągle nieufnie spoglądamy na szklankę wody kranowej...
znaczki skarbowe
W pewien zimny, grudniowy dzień zawitaliśmy do Torunia, gdzie zupełnie przypadkowo przyszło mi wnosić o sprawdzenie mojej niekaralności w związku z wizą do Australii. Podanie wypełniłem na miejscu, a przy składaniu zostałem poproszony o zakup znaku skarbowego. - Pójdzie na dół i na lewo, na końcu korytarza - powiedziała całkiem miła pani. No to idziemy. Christine pyta czy już wszystko załatwione, na co ja że jeszcze tylko znak skarbowy (duty stamp? tax stamp?) i gotowe. Schodzimy więc na dół, prawie do jakichś lochów, a tam na końcu korytarza (nawet nie w biurze) siedzi skurczona babulka przy małym kwadratowym biurku z teczką na znaczki i kasetką na pieniądze. - za 50 zł proszę - zero odzewu, tylko szelest otwieranej teczki i wymiana Kazimierza na mały pomarańczowy kwadracik, powrót, pieczątka i załatwione. Po wyjściu Christ zaczyna pytać co właściwie zaszło i czemu nakleiłem znaczek pocztowy na podanie a nie kopertę, i w ogóle czemu potrzebuję cokolwiek naklejać skoro osobiście wręczam papier? No i znowu następuję krótka chwila na "...yyy", po czym zaczynam nerwowo łapać powietrze w usta, niczym ten karp w wigilijny poranek i zmyślam stek kłamstw, że to jeszcze pozostałość po komunizmie (nieprawda - znaki skarbowe istnieją od XIXw.), że w ten sposób dokument nabiera wiarygodności (nieprawda - znaczki bardzo łatwo podrobić), no i że w Polsce instytucjom publicznym nie można płacić w inny sposób, bo się będzie posądzonym o łapówkarstwo (też kłamstwo, ale wypowiedziane bez mrugnięcia okiem nabrało znamion prawdziwości...przynajmniej dla Christine). W życiu się nie spodziewałem, że znaki skarbowe mogą być czymś egzotycznym i niezrozumiałym. A jednak...
rozkminka
Czasem bywa też tak, że kreatywność Chris pozwala jej zidentyfikować i "rozszyfrować" ukryte sensy w polskiej rzeczywistości, wtedy oboje mamy ubaw z dwujęzycznych kalamburów, takich jak te:
znaczki skarbowe
W pewien zimny, grudniowy dzień zawitaliśmy do Torunia, gdzie zupełnie przypadkowo przyszło mi wnosić o sprawdzenie mojej niekaralności w związku z wizą do Australii. Podanie wypełniłem na miejscu, a przy składaniu zostałem poproszony o zakup znaku skarbowego. - Pójdzie na dół i na lewo, na końcu korytarza - powiedziała całkiem miła pani. No to idziemy. Christine pyta czy już wszystko załatwione, na co ja że jeszcze tylko znak skarbowy (duty stamp? tax stamp?) i gotowe. Schodzimy więc na dół, prawie do jakichś lochów, a tam na końcu korytarza (nawet nie w biurze) siedzi skurczona babulka przy małym kwadratowym biurku z teczką na znaczki i kasetką na pieniądze. - za 50 zł proszę - zero odzewu, tylko szelest otwieranej teczki i wymiana Kazimierza na mały pomarańczowy kwadracik, powrót, pieczątka i załatwione. Po wyjściu Christ zaczyna pytać co właściwie zaszło i czemu nakleiłem znaczek pocztowy na podanie a nie kopertę, i w ogóle czemu potrzebuję cokolwiek naklejać skoro osobiście wręczam papier? No i znowu następuję krótka chwila na "...yyy", po czym zaczynam nerwowo łapać powietrze w usta, niczym ten karp w wigilijny poranek i zmyślam stek kłamstw, że to jeszcze pozostałość po komunizmie (nieprawda - znaki skarbowe istnieją od XIXw.), że w ten sposób dokument nabiera wiarygodności (nieprawda - znaczki bardzo łatwo podrobić), no i że w Polsce instytucjom publicznym nie można płacić w inny sposób, bo się będzie posądzonym o łapówkarstwo (też kłamstwo, ale wypowiedziane bez mrugnięcia okiem nabrało znamion prawdziwości...przynajmniej dla Christine). W życiu się nie spodziewałem, że znaki skarbowe mogą być czymś egzotycznym i niezrozumiałym. A jednak...
rozkminka
Czasem bywa też tak, że kreatywność Chris pozwala jej zidentyfikować i "rozszyfrować" ukryte sensy w polskiej rzeczywistości, wtedy oboje mamy ubaw z dwujęzycznych kalamburów, takich jak te:
Sklep z piardami |
Mylące niuanse i oczywste oczywistości - czasami granica między nimi może być bardzo cienka. Oby australijskie dziwy były równie rozrywkowe...
cdn...
Miałam kilka zabawnych sytuacji z uczniami, którzy przeprowadzili się do Polski tuż przed rozpoczęciem nauki w naszej szkole. Jeden z nich np. zapytał mnie, po co jego koledzy wyszli ze szkoły w czasie lekcji? I co on powinien teraz zrobić?;) Ucieczki z lekcji były mu nieznane i nie widział w nich sensu;) Podobnie było ze ściąganiem;)
OdpowiedzUsuńPo kilku miesiącach przyszedł dopytać o zakończenie roku: kto? po co? i dlaczego? Jedno z pytań dotyczyło kwiatów, bo koledzy o nich rozmawiali. Zapytał mnie komu powinien dać kwiaty i czy dla mnie też trzeba jakieś przynieść:P