Ostatki...

Ostatnie/ostatni...
Ostatni dzień w pracy, ostania wizyta w Polsce, spotkanie z przyjaciółmi, kilka fotek na pamiątkę, czekolada Wedla, wizyta na cmentarzu, Ciechan miodowy, wyjście do kina, surfing w Rosnowlagh, Guinness w Errigle Inn, partia w Rummikuba, przejażdżka Johnem Fordem Escortem przed sprzedażą...takie właśnie były moje ostatnie trzy tygodnie, "czas pomiędzy" wypełniony nostalgią i melancholią za starym i dobrym z jednej strony, a ekscytacją i poddenerwowaniem zbliżającym się nieznanym i nowym z drugiej.
Ostatni dzień w robocie to same miłe niespodzianki: tort bardzo-czekoladowy i masa życzeń...czasem ponurych, tych z rodzaju "żeby Cię rekiny nie pożarły...", a czasem sympatycznie defetystycznych ("jakby co to w Polsce też szukają imigrantów do pracy")
Wyjazd do domu był jak zwykle za krótki, żeby odwiedzić wszystkich i za długi żeby się nie wkurwić na wszystko co polskie...no bo jak można w sklepie stać w kolejce 20 minut? Czemu na PeKaPie jest tak, że na 3 kasjerki przypadają 4 niemiłe baby z wąsem i fochem na wszystko i wszystkich)...i czemu wszyscy wpadli w irytującą manierę kończenia zdania twierdzącego partykułą "tak"? no przecież mam kredyt we frankach, tak? Zobacz, pada, tak?  Brzmi to jak niecna neurolingwistyczna sztuczka stawiająca słuchacza w pozycji mało rozgarniętego głupka, któremu trzeba wszystko wytłumaczyć. Przecież jeśli się coś stwierdza to używa się zdania twierdzącego...tak? 
Haha...znowu się zaperzyłem bez sensu jak ksiądz na aborcję. Oczywiście pobyt w domu to kupa sympatycznych spotkań i pożegnań, o których wspomnienia na pewno pomogą mi w trudnych chwilach rozłąki...no chyba, że wprost przeciwnie. 
Na zdjęciu widoczny uśmiech i wiara, że ta
chmura za nami przejdzie bokiem. (Nie przeszła.)
Po powrocie z Polski, oczadzony jeszcze oparami dymu zniczy z 1 listopada, rzuciłem się w wir chaotycznych prób uporządkowania życia w Belfaście przed  wyjazdem do Brisbane. Zamykanie kont i likwidowanie rachunków przetykaliśmy sobie z Christine wypadami do nigdy-nie-odwiedzonych restauracji i ostatnim wypadem na surfing, który zaplanowaliśmy nieroztropnie na kilka dni przed wylotem do Oz. Przepełnieni lekkim poczuciem winy i rozdrażnieniem niezałatwionymi do końca sprawami (czemu nikt nie dzwoni w sprawie kupna samochodu?), wyjechaliśmy do Rosnowlagh na spotkanie z Martą, Emmą i deską. Dodatkowo entuzjazm całej czwórki skutecznie podkopała aura. 8 stopni w powietrzu i 7 w wodzie wyraźnie  podzieliło towarzystwo na większych i mniejszych entuzjastów surfowania...no cóż, mogę tylko załączyć zdjęcie i pogratulować sobie i Marcie zapału...były czerwone i zgrabiałe od zimna ręce oraz zacinający deszcz, ale były też dochodzące do 2m fale i 3 godziny zabawy na nich. UUUHHUU!! Było warto, taki zastrzyk endorfin sprawił, że po powrocie nie było już problemów tylko gotowe rozwiązania. Wszystko co było do zamknięcia się zamknęło, Wszystko co było do sprzedania się sprzedało, a cała reszta została rozdana pomiędzy krewnych-i-znajomych oraz rozliczne brytyjskie wersje Caritasu. 
Koniec końców, do Australii doleciałem z jedną ciężką walizką wypchaną ubraniami, no ale to już zupełnie inna historia...

cdn...

Komentarze

  1. Jesteś:)
    Teraz czekam na prawdziwe opowieści z Terra Australis;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Plagi australijskie - update

Kup pan cegłę...

Brudne giry